W 1928 roku kierowniczką szkoły w Załubicach była Natalia Kwapiszewska a uczniami m.in. Tadeusz i Hieronim. Dziś na łamach swoich książek dzielą się z nami wspomnieniami z tamtego okresu.
Tadeusz Dąbrowski:. „Z rana, przed godziną ósmą, gdy ze wszystkich stron zbliżali się do szkoły uczniowie, słychać było charakterystyczny gruchot. To grzechotały »kalaty«, czyli tornistry wykonane na ogół przez rodziców z cienkich deseczek, zaopatrzone w haczyk lub zameczeki parciane albo skórzane ramiączka. Wewnątrz znajdował się drewniany piórnik dłubany z jednego kawałka drewna z zasuwanym wiekiem albo w postaci skrzyneczki z wieczkiem na zawiasach. W piórniku, w odpowiednich przedziałkach, znajdowały się: drewniana obsadka, stalówki – rondówka do grubego pisania, krzyżówka, nazywana popularnie krzyżykiem i serek, którym można było robić zgrubienia i ozdobne zawijasy przy literach, ołówek i gumka; najlepsze były gumki »myszka«, które produkował pan Rayzacher w swojej fabryczce pod Warszawą. Do tego dochodziły podręczniki do poszczególnych przedmiotów, a u pierwszoklasistów obowiązkowo tabliczka, rysik do pisania i szmatka do zmazywania. Początkowo trzeba było nosić także kałamarz z atramentem, później jednak wprowadzono kałamarze w szkole. W ławkach wiercono otwory, w które wstawione były szklane, specjalnego kształtu pojemniki na atrament. O dobry atrament było trudno; ten, który nabywaliśmy w Radzyminie był wodnisty, łatwo spływał po stalówkach, robił dużo kleksów. Starsi znali jeszcze technologię domowej produkcji galasówki – atramentu z narośli na liściach dębu. Kiedy kilku uczniów z pełnym wyposażeniem „kalatów” biegło na bosaka po polnej drodze, to hałas był głośniejszy, niżby jechały wozy po radzymińskim bruku”.
Uczniowie lubili wycieczki po okolicy, występy w „komedyjkach”, a najbardziej wycieczki historyczno-patriotyczne do Warszawy, Krakowa, Wieliczki i jazdę pociągiem w tzw. wagonach pulmanowskich. Po zwiedzeniu miasta i jego zabytków, historia i rzeczywistość wirowały im w głowach. Powracając do swojej wioski czuli się „jak orły powracające do gniazda z dalekiego lotu, dumni, pewni siebie – obywatele świata”.
W Warszawie zwiedzali Stare Miasto, Zamek Królewski, gdzie urzędował Prezydent. Tadeusza frapowały najbardziej Łazienki, a głównie Belweder, w którym mieszkał Piłsudski. Po latach, napisał: „Wciąż miałem nadzieję, że Go ujrzę przed Belwederem, w mundurze, z szaro-niebieską szarfą przez pierś. W takim właśnie mundurze był przedstawiony Marszałek na portrecie zawieszonym na głównej ścianie klasy. Codziennie wzrok mój przyciągały jego krzaczaste brwi, epolety i szary mundur z Krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Byłem bardzo dumny, że jest Marszałkiem Polski, że możemy się nim szczycić, ku zazdrości innych państw Europy czy nawet świata. Przy nim jakże skromnie prezentował się wiszący obok portret Prezydenta Mościckiego. Czarno ubrany pan nie rozpalał dziecięcej wyobraźni”.
Na przerwach uczniowie grali w dwa ognie, w palanta piłeczką – lanką, bawili się w czarnego luda, w berka, chodzi lisek koło drogi, grali w klipę i piłkę nożną „szmaciankę”. „Dziewczęta grały w skuśki – odbijając piłeczkę od ściany, bawiły się skakanką. Chłopcy toczyli kółka, najczęściej z fajerek, strzelali z procy i łuku, grali w guziki, w stalówki, a na łąkach królowała gra w nóż, z sakramentalnym: paluszek, piąstka, bródka, główka itp. Niektórzy doszli w tej dziedzinie do cyrkowego sztukmistrzostwa”.
W Załubicach była szkoła „spółka” oraz izba wynajęta u pana Adamskiego, zwanego Urysiem. Był tam też sklepik, w którym kupowano tzw. mydło i powidło. Ale najlepsze zakupy były u Żyda, który przyjeżdżał co jakiś czas i za szmaty, produkty rolne oraz nabiał sprzedawał garnki, materiały i tzw. galanterię. Raz pozostawił wóz z koniem bez opieki i wybrał się pieszo z towarem na koniec wsi. Chłopcy, dla zabawy, wyjmowali patykami smar z osi kół i smarowali konia. Nim przyszedł Żyd, zamiast konia stała zebra. Krzyku było co nie miara.
Szkoła była kochana, ale dyscyplina szkolna sroga i konsekwentna. Gdy słowa przywołujące do porządku nie skutkowały, nauczyciel brał za ucho z zakręceniem lub bez. Następnie była łapa mokrą lub suchą linijką. Było stanie lub klęczenie w kącie, była koza, czyli zostawanie po lekcjach. Dla nieuków była jeszcze ośla ławka i wielokrotne przepisywanie nieodrobionych lekcji. Zdarzały się jednak wypadki stosowania kar niedozwolonych.(…)
Na podstawie książki Tadeusza Dąbrowskiego „Żółte kaczeńce czerwone jak maki”.
W latach 1928-1932, zimą Natalia Kwapiszewska – kierowniczka szkoły w Załubicach przyjmowała do szkoły dzieci cygańskie, które wspólnie ze swoimi rodzinami mieszkały w stodołach, chroniąc się przed mrozem. W szkole dzieci ogrzały się, a nawet dostawały codziennie łyżkę tranu zagryzanego kawałkiem chleba z solą, ale niewiele się uczyły. Wiedziały, że tuż przed wiosną ruszą z taborem w świat. Natomiast mali mieszkańcy wsi codziennie zakładali „kalaty” na plecy i spieszyli do szkoły. Ale im także zdarzały się „niezbyt chwalebne chwile” – żarty i wagary.
W 1930 roku uczniowie załubickiej szkoły powszechnej – a wśród nich Hieronim Teodor Wyszyński – pojechali na wycieczkę do Krakowa i Wieliczki. Pan Wyszyński wspomina: „Była to dla nas, dzieci, prawdziwa wyprawa, jechaliśmy po raz pierwszy pociągiem dalekobieżnym z miękkimi siedzeniami, wydawał się nam bardzo luksusowy. W czasie wycieczki jeden nocleg mieliśmy w jakimś klasztorze pod Krakowem. Pamiętam, że kolega odkrył na zapleczu pomieszczenia, gdzie spaliśmy, magazyn różnych starych rupieci. Znalazł tam głowę pochodzącą z jakiejś rzeźby, pustą w środku. W nocy nałożył ją sobie na głowę i wszedł do sali, gdzie spały dziewczęta. Pisk i krzyk, jaki się wtedy podniósł, postawił na nogi cały klasztor. Kolega uciekł z powrotem do naszej sali, ale pech chciał, że nie mógł uwolnić głowy. Przyszedłem mu z pomocą i gdy wreszcie zdjąłem tę rzeźbę weszła kierowniczka, pani Natalia Kwapiszewska. Na nic się zdały wszelkie tłumaczenia, stałem się współwinnym całego zamieszania. Od tego czasu pani Kwapiszewska zabroniła nam obu oddalać się od siebie nawet na krok. Wycieczka to było przede wszystkim zwiedzanie i podziwianie niezwykłych, zabytkowych budowli. Zapamiętałem, że zwiedzaliśmy Wawel, Kościół Mariacki, Sukiennice, Kościół »na Skałce«, spacerowaliśmy po ulicach. Wielkie wrażenie zrobiła też na nas kopalnia soli w Wieliczce. Z otwartymi buziami podziwialiśmy rzeźby wykute w soli. Były też i zupełnie prozaiczne wspomnienia – kąpiel w zimnej jak lód wodzie w Prądniku. Po powrocie do domu zdawałem całej rodzinie szczegółową relację z tego, co zobaczyłem. Pamiętam, z jaką uwagą i podziwem słuchała mojej opowieści najmłodsza siostra Anielcia.
(…) Kiedyś pani Kwapiszewska zabrała nas na wycieczkę po okolicy Załubic, mieliśmy obserwować jak ziemia budzi się wiosną do życia po ciężkiej zimie. Wpadłem na pomysł, żeby napisać wypracowanie wierszem. Pamiętam, myślałem wtedy, że w wierszu najważniejsze jest to, żeby się rymowało. Dumny z siebie odczytałem swoje wypracowanie na lekcji. Pani Kwapiszewska pochwaliła mnie i postawiła piątkę. Po lekcjach zabrała mnie do siebie, zaczęliśmy rozmawiać o poezji, wytłumaczyła mi jak są skonstruowane wiersze i dawała przykłady. Rozmowa ta spowodowała, że zacząłem interesować się poezją, a w końcu autentycznie ją pokochałem i uczuciu temu pozostałem wierny do dzisiaj. Przez całe swoje życie, nawet w najtrudniejszych chwilach, uciekałem do poezji, znajdowałem w niej pocieszenie i siłę do działania.
Zapamiętałem też niezbyt chwalebne dla mnie chwile związane ze szkołą. Chyba w trzeciej klasie zacząłem zaczytywać się w powieściach Karola Maya i Indianach. Apacze, Winnetou i Old Sheterhand stali się moimi ulubionymi bohaterami. Skrzyknąłem grupę kolegów i zaczęliśmy bawić się w Indian. Zabawa pochłaniała nas bez reszty. Szliśmy niby do szkoły, później skręcaliśmy w las i tu zaczynał się »świat czerwonoskórych«, nasza Rządza zamieniała się w Missisipi, łąki Koźlichy w prerie. Robiliśmy łuki i strzały, budowaliśmy wigwamy. Buszowaliśmy po lasach i łąkach, tropiąc zawzięcie złe »blade twarze« i organizując zasadzki. Nasi rodzice dziwili się, że giną gdzieś kury i posądzali o to lisy. Tymczasem zdobytą w ten sposób »dziczyznę« piekliśmy na ognisku lub sposobem indiańskim w glinie. Podobnie przyrządzaliśmy ryby złowione przez nas w Rządzy. Pamiętam, jak kiedyś łowiąc ryby rękami, złapałem piżmaka. Zwierzak wyglądem przypominający szczura ugryzł mnie w rękę, a ja z obrzydzeniem odrzuciłem go daleko na łąkę. Od tego czasu przestałem łapać ryby rękami w wykrotach i jamach nadbrzeżnych.
Nasze zabawy w Indian trwały ponad miesiąc. Koledzy zabawy zmieniali się – jedni raz szli do szkoły, innym razem bawili się, tylko ja byłem zawsze »na wojennej ścieżce«. Nie wiadomo jak długo jeszcze bylibyśmy »czerwonoskórymi «, gdyby nie pani Kwapiszewska. Jak wszyscy nauczyciele wiedziała, że już długo nie przychodzę do szkoły, że dzieci mówią, że jestem ciężko chory. Zaniepokojona postanowiła odwiedzić »chorego« ucznia. Wsiadła na rower i przyjechała do naszego domu – wszystko się wydało. Wróciłem wtedy jak zwykle »ze szkoły« zdziwiłem się, że mama nic nie mówi, nie pyta się jak mi poszło w szkole. Za stołem siedział ojciec, chociaż powinien być raczej w polu, był jakiś poważny, sztywny, wyprostowany. Po dłuższej chwili denerwującego milczenia zapytał: – Heniu, jak tam w szkole? – Wszystko w porządku – odpowiedziałem. Ojciec spokojnie, nie podnosząc głosu przywołał mnie do siebie, kazał się pochylić i otrzymałem kilka solidnych, ojcowskich pasów. Musiałem wszystko opowiedzieć – co robiłem i dlaczego. Moja fascynacja Indianami trwała ponad miesiąc i miała miejsce przed końcem roku szkolnego, groziło mi pozostanie na drugi rok w tej samej klasie. Ojciec poszedł ze mną do pani Kwapiszewskiej i zapytał, jakie mam szanse na przejście do następnej klasy. Kierowniczka powiedziała, że dotychczasowe oceny umożliwiają mi zdanie, ale ona uważa, że mam zbyt duże braki, które będą mi ciążyły przez następne lata nauki. Ojciec zgodził się z panią Kwapiszewską i powtarzałem klasę trzecią”.
Każde zakończenie roku było wydarzeniem radosnym, ale pozostawiało jakiś cień żalu, że to już minęło”.
Na podstawie książki Hieronima Teodora Wyszyńskiego „Historia jednego życia”, Warszawa 2006.
autor: Anna Wojtkowska
Artykuł pochodzi z portalu dawny.pl